czwartek, 5 maja 2016

They will fall like roses - wybrany fragement. Retrospekcja. Próba prozatorska #3.

         Świat jest piękny, życie jest piękne.
        Głośno parsknęłam śmiechem. Przetarłam oczy, pośpiesznie związałam włosy w kitkę, po czym poszłam do sąsiedniego pokoju po Georga i Mary. Kilkulatki siedziały na środku pokoju w całym tym bałaganie, brudzie, kumulacji złości, słuchając setnej już kłótni naszych rodziców. Dorośli obrzucali się najróżniejszymi obelgami, zupełnie nie zważając na to, że kolejno ich czteroletnie, siedmioletnie i czternastoletnie dziecko słucha ich niecenzuralnej i totalnie poniżej poziomu wymiany zdań, o ile to w ogóle wymianą zdań można było nazwać.
        - Chodźcie – zwróciłam się łagodnym tonem do rodzeństwa wyciągając w kierunku malców ręce. Maluchy podniosły się, Mary silnie chwyciła mnie za prawą dłoń, a w swoją drugą rączkę wzięła ulubioną lalkę z którą nigdy się nie rozstawała i mocno przytuliła ją do ciała. George spojrzał na mnie swoimi słodkimi oczkami i wskazał ręką na rodziców, którzy zdawali się nawet nas nie zauważać. Zebrały mi się łzy do oczu. Potrzymałam je. Nie chciałam rozpłakać się przy nich, bo wiedziałam, że wtedy i one zaczęłyby płakać. Wiedziały, że coś jest nie tak, ale niewiele z tego wszystkiego rozumiały. Ba, nawet ja już nie ogarniam całej tej chorej sytuacji, która miała miejsce w naszym domu od kilkunastu miesięcy.
        Z zewnątrz porządna rodzina, przykładni rodzice i wzorowe dzieci, doskonale się ze sobą dogadujący, a przede wszystkim zawsze mogący na sobie polegać. Cóż, pozory często mylą. Nasza rodzina zdecydowanie odbiegała od standardu. I to całkowicie w tą negatywną stronę. Tata wkręcił się w jakiś brudny interes, musieliśmy sprzedać dom i zamieszkać w mieszkaniu, dodajmy, że ledwo było ich stać na czynsz, do tego doszły jego zdrady. Mama to samo. Co prawda nie do tego stopnia, ale świętą też nie była. Na jej liście spraw najważniejszych my znajdowaliśmy się na szarym końcu. My, jej własne dzieci.
        Potrafiła jechać na drugi koniec kraju zapominając o tym, że w ogóle posiada jakiekolwiek potomstwo, najczęściej wykorzystując wtedy babcię, która miała w takich sytuacjach zostawić wszystko i szybko przybiec zaopiekować się nami, kiedy to ona będzie sobie hulać, podobno w służbowych sprawach. Potrząsnęłam głową nie chcąc o tym więcej myśleć. Malec chwycił mnie za dłoń i skierowałam się w kierunku drzwi.
        - Co robisz? - ojciec zapytał mnie oschle, kiedy przekroczyłam próg pokoju.
        - Nie widzisz? Wychodzę – odpyskowałam.
        - Dokąd? – kontynuował wywiad. Nagle zdał sobie sprawę z istnienia jego dzieci?  Żałosne.
        - Tam gdzie Was nie ma – powiedziałam podniesionym tonem ze łzami w oczach. – Chodźmy – mruknęłam do rodzeństwa.
        Kiedy wyszliśmy przed budynek zatrzymałam się na moment, aby wziąć głęboki oddech. Spojrzałam się na Georga i Mary. Ich wzrok mówił o tym, że zupełnie nie wiedzieli co się dzieję w naszym domu, a tym bardziej dlaczego. Nikt im niczego nie wytłumaczył, rodzice tak często traktowali nas jakbyśmy w ogóle nie istnieli.
        Skierowałam się w miejsce, które zawsze odwiedzałam w takich momentach. Na początku jeszcze zabierałam je do babci, ale teraz zaprzestałam. Babcia miała swoje lata i nie mogłam pozwolić na to, żeby wszystkim się przejmowała. I tak robiła co w jej mocy, by nam pomóc. Nie chciałam jeszcze jej stracić, i tak nie mieliśmy już nikogo więcej na kogo moglibyśmy liczyć. Po raz kolejny już dzisiejszego dnia powstrzymałam łzy i otworzyłam drzwi kościoła. Georga i Mary puściłam pierwszych, po czym zamknęłam drzwi i udałam się za nimi. Kościół był pusty. Spojrzałam na zegarek, dochodziła szesnasta. Usiedliśmy mniej więcej w środkowych ławkach. Zakryłam twarz w dłoniach, tym razem już nie powstrzymując łez. Pozwoliłam by poczucie bezsensu, które we mnie siedziało choć w małej części wyparowało na zewnątrz. Ktoś by powiedział, co taka czternastolatka, nie wiedząca jeszcze nic o życiu może tak przeżywać? Starałam się tego nie pokazywać, ale to naprawdę mnie pogrążało. Świadomość, że, gdy wracasz do domu jedyne co możesz w nim znaleźć to uczucie nienawiści, złość, smutek. Zero wsparcia. Zero miłości. Zero radości. Zero uśmiechów. Nic. Zupełna pustka.
        Nieraz modliłam się do Boga pytając się jaki sens ma moje życie, jaki sens ma takie życie? Chciałam uzyskać odpowiedź, tak bardzo.
        Zdążyłam się już przyzwyczaić do takiego stanu rzeczy, ale nigdy tego nie zaakceptuje. To nie jest normalne, to nigdy nie było normalne. Chciałabym jakiejś zmiany, jakiejkolwiek. Choćby trochę na lepsze. Choć trochę.
        Nie chcąc, by maluchy słuchały tych kłótni rodziców zabierałam je do kościoła.  Szwendanie po ulicy z takimi małymi dziećmi nie wydawało mi się zbyt dobrym pomysłem, a tu przynajmniej nikomu nie przeszkadzaliśmy. Siedzieliśmy tu zawsze godzinę, dwie z oddalonej od ołtarza ławki słuchając mszy. Potem na chwilę szłam się przejść z nimi po dzielnicy i wracaliśmy do domu. Zazwyczaj przez te kilka godzin rodzice zdążyli się już uspokoić, a raczej opuścić mieszkanie.
         Wchodząc do domu można było potknąć się o szklane butelki po wódce albo innych tego typu pochodnych z dodatkiem etanolu, które zostawiał tata. Mamy najczęściej już wtedy nie było, domyślałam się, że jechała nocować do którejś ze swoich koleżanek, albo jeszcze gdzieś indziej. Ojciec za to szedł do swoich kumpli od chlania, ewentualnie sprowadzał ich do naszego mieszkania. A my jak zwykle byliśmy zdani sami na siebie. Krótko mówiąc norma.
*
        Otworzyłam oczy i tym samym powróciłam do teraźniejszości. Spojrzałam jeszcze raz na zdjęcie, które trzymałam w ręku i łzy stanęły mi w oczach. Na fotografii była uśmiechnięta babcia trzymająca Georga na rękach oraz ja z Mary wtulające się w nią.
        - „Lato 2006” – przeczytałam napis w prawym, dolnym roku zdjęcia. – Brakuje mi Cię, Babciu – szepnęłam pod nosem.
        Nigdy nie mogłam wieść normalnego, spokojnego życia. Najpierw w dzieciństwie rodzice nieustannie się kłócili, bili, nie obchodząc się naszym losem ani trochę, potem trzy lata później, gdy wreszcie wnieśli do sądu wniosek o rozwód. Wydawałoby się, że w końcu będzie lepiej. Cóż, nie do końca.
        Sąd zadecydował, że naszym wychowaniem zajmie się mama, tata mógł nas odwiedzać parę razy w miesiącu, ale i tak tego nie robił.
        Na początek zmieniliśmy miejsce zamieszkania i z dotychczasowego Woodmere przeprowadziliśmy się do Nowego Orleanu. Co prawda tych miast nie dzieliła wielka odległość, ale mama nalegała na zmianę zamieszkania, więc nie robiliśmy ku temu przeszkód.
        Nowy Orlean. Tu nabrałam nieco sił. Nieco, bo moje życie było uboższe tylko o kłótnie i bijatyki rodziców. Nadal byliśmy jakby zbędnym balastem dla naszej rodzicielki, ale bez konieczności uciekania z domu było lepiej. Mama za wszelką cenę chciała się od nas odciąć. Poświęcała nam minimum z minimum  czasu, traktowała nas jak obcych, a nie jak własne, rodzone dzieci. To było straszne.  Na szczęście zawsze mogłam liczyć na babcię. To była jedyna rzecz, która wywoływała uśmiech na mojej twarzy, choć przez moment. W każdej sprawie mogłam na nią liczyć, pocieszała mnie, dawała rady i inne takie.
         Szkoła także nie była nigdy dla mnie czymś przyjemnym. Ludzi, których spotykałam w niej nie mogłam nazwać przyjaciółmi, zero życzliwości. Nie raz stawałam się ofiarą plotek i kłamstw. Zastanawiałam się nie raz co takiego niewybaczalnego zrobiłam, że teraz spotykają mnie takie rzeczy? Kiedy nastąpi wreszcie jakaś przełomowa zmiana?
        To było rok temu, nieśmiało stawałam kroki w nie takim już nowym miejscu zamieszkania. Mój stan się polepszał, powoli, ale polepszał. Mama nadal nas ignorowała, ale babcia i nareszcie porządni znajomi z nowej szkoły sprawiali, że z dnia na dzień wydawało się być lepiej, jednak kiedy babcia zmarła cały mój świat legł w gruzach. Nie miałam już nikogo z rodziny w kim mogłabym szukać oparcia. Nikogo. Po raz kolejny zostałam sama z Georgem i Mary. Po raz kolejny dotknęło mnie do kości uczucie samotności. Tym razem miałam przy sobie znajomych, ale to i tak nie pomagało.
        Popadałam w depresję. Znowu.
        Chodziłam przybita, codziennie rozsyłałam spotykanym ludziom sztuczne uśmiechy. Nie chciałam się z nimi dzielić własnym smutkiem.
        - Lydia Rita Williams, słyszysz mnie? – pokręciłam głową wracając do rzeczywistości. Zauważyłam machającą mi ręką przed twarzą Irmę.
        -  Tak, tak słyszę - wybełkotałam wkładając zdjęcie w swoje miejsce, po czym odłożyłam album na półkę nad biurkiem.
        - Wszystko OK? - przyjaciółka zapytała troskliwym tonem widząc, że znów się zamyśliłam.
        - Jak najbardziej. Chodźmy do szkoły, bo się spóźnimy - nieco popędziłam Irmę widząc, że zegar wskazuje już 7.40.
        Dzisiejszego dnia kończyłam 19 lat. Urodziny pobudzały tylko moje wspomnienia. Jak na złość, bardziej te negatywne, tych zresztą było znacznie więcej. Automatycznie do mojego umysłu napływały przeważnie same ponure myśli, było to niezależne ode mnie. Sprawiało to, że irytowało mnie to jeszcze bardziej.
        - Znów zamyślona- skwitowała mnie Irma, kiedy czekałyśmy na pierwszą godzinę lekcyjną. Odpowiedziałam jej półuśmiechem.
        - Sto lat, jubilatko! - powitały mnie okrzyki dziewczyn. Ponowiłam uśmiech. Dziewczyny zdążyły wręczyć mi prezent i zadzwonił dzwonek oznajmujący początek lekcji. Nagle usłyszałam dzwonek mojego telefonu. Na wyświetlaczu widniało "Mama". Odebrałam.
        - Cześć Lydia, dzwonię do Ciebie, żeby Ci przekazać, że wyskoczyło mi ważne spotkanie biznesowe i musze jechać do Nowego Jorku. Wracam za tydzień, pa - rozłączyła się zanim zdążyłam wydać z siebie jakikolwiek dźwięk. Poczułam jak łzy napływają mi do oczu. Opadłam powoli na ścianie.
        No tak, zapomniała o moich urodzinach. Co ja się dziwię? Mogłam to przewidzieć, przecież to norma. A jednak łudziłam się, że tym razem będzie inaczej. I znów się zawiodłam. Straciłam już rachubę, który to raz z kolei...
         Musze przestać wierzyć w ludzi.
        - Coś nie tak? - zapytała Jenna widząc, że mój uśmiech nagle ulotnił się gdzieś do atmosfery.
        - Nic specjalnego. Tylko mama znów zapomniała o moich urodzinach, norma - wykrzywiłam kąciki ust w ironicznym uśmiechu.
        - Oh..., - zaczęła Nathalie, - nie przejmuj się nią.
        - Właśnie. Same należycie opijemy Twoją dziewiętnastkę. Twoja mama nam do tego absolutnie nie potrzebna. No, uśmiech proszę! - Margaret podjęła próbę pocieszenia mnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz