Świat jest piękny,
życie jest piękne.
Głośno
parsknęłam śmiechem. Przetarłam oczy, pośpiesznie związałam włosy w kitkę, po
czym poszłam do sąsiedniego pokoju po Georga i Mary. Kilkulatki siedziały na
środku pokoju w całym tym bałaganie, brudzie, kumulacji złości, słuchając
setnej już kłótni naszych rodziców. Dorośli obrzucali się najróżniejszymi
obelgami, zupełnie nie zważając na to, że kolejno ich czteroletnie,
siedmioletnie i czternastoletnie dziecko słucha ich niecenzuralnej i totalnie
poniżej poziomu wymiany zdań, o ile to w ogóle wymianą zdań można było nazwać.
-
Chodźcie – zwróciłam się łagodnym tonem do rodzeństwa wyciągając w kierunku
malców ręce. Maluchy podniosły się, Mary silnie chwyciła mnie za prawą dłoń, a
w swoją drugą rączkę wzięła ulubioną lalkę z którą nigdy się nie rozstawała i
mocno przytuliła ją do ciała. George spojrzał na mnie swoimi słodkimi oczkami i
wskazał ręką na rodziców, którzy zdawali się nawet nas nie zauważać. Zebrały mi
się łzy do oczu. Potrzymałam je. Nie chciałam rozpłakać się przy nich, bo
wiedziałam, że wtedy i one zaczęłyby płakać. Wiedziały, że coś jest nie tak,
ale niewiele z tego wszystkiego rozumiały. Ba, nawet ja już nie ogarniam całej
tej chorej sytuacji, która miała miejsce w naszym domu od kilkunastu miesięcy.
Z
zewnątrz porządna rodzina, przykładni rodzice i wzorowe dzieci, doskonale się
ze sobą dogadujący, a przede wszystkim zawsze mogący na sobie polegać. Cóż,
pozory często mylą. Nasza rodzina zdecydowanie odbiegała od standardu. I to
całkowicie w tą negatywną stronę. Tata wkręcił się w jakiś brudny interes, musieliśmy
sprzedać dom i zamieszkać w mieszkaniu, dodajmy, że ledwo było ich stać na
czynsz, do tego doszły jego zdrady. Mama to samo. Co prawda nie do tego
stopnia, ale świętą też nie była. Na jej liście spraw najważniejszych my
znajdowaliśmy się na szarym końcu. My, jej własne dzieci.
Potrafiła
jechać na drugi koniec kraju zapominając o tym, że w ogóle posiada jakiekolwiek
potomstwo, najczęściej wykorzystując wtedy babcię, która miała w takich
sytuacjach zostawić wszystko i szybko przybiec zaopiekować się nami, kiedy to
ona będzie sobie hulać, podobno w służbowych sprawach. Potrząsnęłam głową nie
chcąc o tym więcej myśleć. Malec chwycił mnie za dłoń i skierowałam się w
kierunku drzwi.
-
Co robisz? - ojciec zapytał mnie oschle, kiedy przekroczyłam próg pokoju.
-
Nie widzisz? Wychodzę – odpyskowałam.
-
Dokąd? – kontynuował wywiad. Nagle zdał sobie sprawę z istnienia jego
dzieci? Żałosne.
-
Tam gdzie Was nie ma – powiedziałam podniesionym tonem ze łzami w oczach. –
Chodźmy – mruknęłam do rodzeństwa.
Kiedy
wyszliśmy przed budynek zatrzymałam się na moment, aby wziąć głęboki oddech.
Spojrzałam się na Georga i Mary. Ich wzrok mówił o tym, że zupełnie nie
wiedzieli co się dzieję w naszym domu, a tym bardziej dlaczego. Nikt im niczego
nie wytłumaczył, rodzice tak często traktowali nas jakbyśmy w ogóle nie
istnieli.
Skierowałam
się w miejsce, które zawsze odwiedzałam w takich momentach. Na początku jeszcze
zabierałam je do babci, ale teraz zaprzestałam. Babcia miała swoje lata i nie
mogłam pozwolić na to, żeby wszystkim się przejmowała. I tak robiła co w jej
mocy, by nam pomóc. Nie chciałam jeszcze jej stracić, i tak nie mieliśmy już
nikogo więcej na kogo moglibyśmy liczyć. Po raz kolejny już dzisiejszego dnia
powstrzymałam łzy i otworzyłam drzwi kościoła. Georga i Mary puściłam
pierwszych, po czym zamknęłam drzwi i udałam się za nimi. Kościół był pusty.
Spojrzałam na zegarek, dochodziła szesnasta. Usiedliśmy mniej więcej w
środkowych ławkach. Zakryłam twarz w dłoniach, tym razem już nie powstrzymując
łez. Pozwoliłam by poczucie bezsensu, które we mnie siedziało choć w małej
części wyparowało na zewnątrz. Ktoś by powiedział, co taka czternastolatka, nie
wiedząca jeszcze nic o życiu może tak przeżywać? Starałam się tego nie
pokazywać, ale to naprawdę mnie pogrążało. Świadomość, że, gdy wracasz do domu
jedyne co możesz w nim znaleźć to uczucie nienawiści, złość, smutek. Zero wsparcia.
Zero miłości. Zero radości. Zero uśmiechów. Nic. Zupełna pustka.
Nieraz
modliłam się do Boga pytając się jaki sens ma moje życie, jaki sens ma takie
życie? Chciałam uzyskać odpowiedź, tak bardzo.
Zdążyłam
się już przyzwyczaić do takiego stanu rzeczy, ale nigdy tego nie zaakceptuje.
To nie jest normalne, to nigdy nie było normalne. Chciałabym jakiejś zmiany,
jakiejkolwiek. Choćby trochę na lepsze. Choć trochę.
Nie
chcąc, by maluchy słuchały tych kłótni rodziców zabierałam je do kościoła.
Szwendanie po ulicy z takimi małymi dziećmi nie wydawało mi się zbyt dobrym
pomysłem, a tu przynajmniej nikomu nie przeszkadzaliśmy. Siedzieliśmy tu zawsze
godzinę, dwie z oddalonej od ołtarza ławki słuchając mszy. Potem na chwilę
szłam się przejść z nimi po dzielnicy i wracaliśmy do domu. Zazwyczaj przez te
kilka godzin rodzice zdążyli się już uspokoić, a raczej opuścić mieszkanie.
Wchodząc
do domu można było potknąć się o szklane butelki po wódce albo innych tego typu
pochodnych z dodatkiem etanolu, które zostawiał tata. Mamy najczęściej już
wtedy nie było, domyślałam się, że jechała nocować do którejś ze swoich
koleżanek, albo jeszcze gdzieś indziej. Ojciec za to szedł do swoich kumpli od
chlania, ewentualnie sprowadzał ich do naszego mieszkania. A my jak zwykle
byliśmy zdani sami na siebie. Krótko mówiąc norma.
*
Otworzyłam
oczy i tym samym powróciłam do teraźniejszości. Spojrzałam jeszcze raz na
zdjęcie, które trzymałam w ręku i łzy stanęły mi w oczach. Na fotografii była
uśmiechnięta babcia trzymająca Georga na rękach oraz ja z Mary wtulające się w
nią.
-
„Lato 2006” – przeczytałam napis w prawym, dolnym roku zdjęcia. – Brakuje mi
Cię, Babciu – szepnęłam pod nosem.
Nigdy
nie mogłam wieść normalnego, spokojnego życia. Najpierw w dzieciństwie rodzice
nieustannie się kłócili, bili, nie obchodząc się naszym losem ani trochę, potem
trzy lata później, gdy wreszcie wnieśli do sądu wniosek o rozwód. Wydawałoby
się, że w końcu będzie lepiej. Cóż, nie do końca.
Sąd
zadecydował, że naszym wychowaniem zajmie się mama, tata mógł nas odwiedzać
parę razy w miesiącu, ale i tak tego nie robił.
Na
początek zmieniliśmy miejsce zamieszkania i z dotychczasowego Woodmere
przeprowadziliśmy się do Nowego Orleanu. Co prawda tych miast nie dzieliła
wielka odległość, ale mama nalegała na zmianę zamieszkania, więc nie robiliśmy
ku temu przeszkód.
Nowy
Orlean. Tu nabrałam nieco sił. Nieco, bo moje życie było uboższe tylko o
kłótnie i bijatyki rodziców. Nadal byliśmy jakby zbędnym balastem dla naszej
rodzicielki, ale bez konieczności uciekania z domu było lepiej. Mama za wszelką
cenę chciała się od nas odciąć. Poświęcała nam minimum z minimum czasu,
traktowała nas jak obcych, a nie jak własne, rodzone dzieci. To było straszne.
Na szczęście zawsze mogłam liczyć na babcię. To była jedyna rzecz, która
wywoływała uśmiech na mojej twarzy, choć przez moment. W każdej sprawie mogłam
na nią liczyć, pocieszała mnie, dawała rady i inne takie.
Szkoła
także nie była nigdy dla mnie czymś przyjemnym. Ludzi, których spotykałam w
niej nie mogłam nazwać przyjaciółmi, zero życzliwości. Nie raz stawałam się
ofiarą plotek i kłamstw. Zastanawiałam się nie raz co takiego niewybaczalnego
zrobiłam, że teraz spotykają mnie takie rzeczy? Kiedy nastąpi wreszcie jakaś
przełomowa zmiana?
To
było rok temu, nieśmiało stawałam kroki w nie takim już nowym miejscu
zamieszkania. Mój stan się polepszał, powoli, ale polepszał. Mama nadal nas
ignorowała, ale babcia i nareszcie porządni znajomi z nowej szkoły sprawiali,
że z dnia na dzień wydawało się być lepiej, jednak kiedy babcia zmarła cały mój
świat legł w gruzach. Nie miałam już nikogo z rodziny w kim mogłabym szukać
oparcia. Nikogo. Po raz kolejny zostałam sama z Georgem i Mary. Po raz kolejny
dotknęło mnie do kości uczucie samotności. Tym razem miałam przy sobie
znajomych, ale to i tak nie pomagało.
Popadałam
w depresję. Znowu.
Chodziłam
przybita, codziennie rozsyłałam spotykanym ludziom sztuczne uśmiechy. Nie
chciałam się z nimi dzielić własnym smutkiem.
-
Lydia Rita Williams, słyszysz mnie? – pokręciłam głową wracając do
rzeczywistości. Zauważyłam machającą mi ręką przed twarzą Irmę.
-
Tak, tak słyszę - wybełkotałam wkładając zdjęcie w swoje miejsce, po czym
odłożyłam album na półkę nad biurkiem.
-
Wszystko OK? - przyjaciółka zapytała troskliwym tonem widząc, że znów się
zamyśliłam.
-
Jak najbardziej. Chodźmy do szkoły, bo się spóźnimy - nieco popędziłam Irmę
widząc, że zegar wskazuje już 7.40.
Dzisiejszego
dnia kończyłam 19 lat. Urodziny pobudzały tylko moje wspomnienia. Jak na złość,
bardziej te negatywne, tych zresztą było znacznie więcej. Automatycznie do
mojego umysłu napływały przeważnie same ponure myśli, było to niezależne ode
mnie. Sprawiało to, że irytowało mnie to jeszcze bardziej.
-
Znów zamyślona- skwitowała mnie Irma, kiedy czekałyśmy na pierwszą godzinę
lekcyjną. Odpowiedziałam jej półuśmiechem.
-
Sto lat, jubilatko! - powitały mnie okrzyki dziewczyn. Ponowiłam uśmiech.
Dziewczyny zdążyły wręczyć mi prezent i zadzwonił dzwonek oznajmujący początek
lekcji. Nagle usłyszałam dzwonek mojego telefonu. Na wyświetlaczu widniało
"Mama". Odebrałam.
-
Cześć Lydia, dzwonię do Ciebie, żeby Ci przekazać, że wyskoczyło mi ważne
spotkanie biznesowe i musze jechać do Nowego Jorku. Wracam za tydzień, pa -
rozłączyła się zanim zdążyłam wydać z siebie jakikolwiek dźwięk. Poczułam jak
łzy napływają mi do oczu. Opadłam powoli na ścianie.
No
tak, zapomniała o moich urodzinach. Co ja się dziwię? Mogłam to przewidzieć,
przecież to norma. A jednak łudziłam się, że tym razem będzie inaczej. I znów
się zawiodłam. Straciłam już rachubę, który to raz z kolei...
Musze
przestać wierzyć w ludzi.
-
Coś nie tak? - zapytała Jenna widząc, że mój uśmiech nagle ulotnił się gdzieś
do atmosfery.
-
Nic specjalnego. Tylko mama znów zapomniała o moich urodzinach, norma -
wykrzywiłam kąciki ust w ironicznym uśmiechu.
-
Oh..., - zaczęła Nathalie, - nie przejmuj się nią.
-
Właśnie. Same należycie opijemy Twoją dziewiętnastkę. Twoja mama nam do tego
absolutnie nie potrzebna. No, uśmiech proszę! - Margaret podjęła próbę
pocieszenia mnie.