czwartek, 5 maja 2016

Przyjaciele. Próba prozatorska #6.


- Uczucia są słabością - mówię bez zastanowienia, zaciągając się papierosem. Widzę kątem oka, jak blondyn powoli odwraca głowę w moją stronę.

- Głupia jesteś - rzuca bez zastanowienia.

- Nie bardziej niż Ty, który wierzy w te nic nie warte sentymenty i bezsensowne przywiązanie.

Przewraca oczami.

- Mała przyjacielska rada. Bronieniem się przed nimi nie usuniesz ich z otaczającego Cię wszechświata, ups.

- Od kiedy jesteśmy przyjaciółmi? Nie przypominam sobie, żebym się z Tobą przyjaźniła - próbuję udać rozbawioną. Chłopak ignoruje moje słowa. Zbieram się, żeby coś powiedzieć, kiedy w ostatniej chwili mi przerywa.

            - No tak, fakt, od jakiegoś czasu zwykliśmy być kimś więcej niż przyjaciele.

Krztuszę się dymem, kiedy docierają do mnie jego słowa. Czuję jak zaczynają piec mnie policzki. Bystrzeję i patrzę na niego, nie wiedząc co odpowiedzieć.

            - Głupi jesteś - odgryzam mu jego wcześniejszą ripostą. Zakładam torbę na ramię, podnoszę się z ławki i zbieram w stronę wyjścia.

- I co, tak po prostu teraz wyjdziesz? Jesteś tchórzem - odrzeka, patrząc na mnie z narastającą pogardą.

- Nie, ja po prostu unikam dalszego nieprzemyślanego rzucania jakichkolwiek stwierdzeń.

            - Słucham? - patrzy na mnie krzywo, kiedy wyrzucam peta do śmieci i sięgam do paczki po kolejnego.

            - Tak się dzieje, kiedy puszczasz serce wolno. Uczucia trzyma się na uwięzi, inaczej zaczynają Cię niszczyć od środka. Zapamiętaj to sobie, może kiedyś wreszcie się nauczysz - mówię i odwracam się, szybkim krokiem opuszczając pomieszczenie, zanim blondyn zbierze się na jakąś odpowiedź.

- Tak się bredzi, kiedy zbyt duże ilości nikotyny dostają się do mózgu - wykrzykuje.

            - Złość piękności szkodzi! - krzyczę do niego, odwracając głowę w jego stronę, w tym samym momencie mijając próg. Czuję jakieś ukucie w sercu, jednak je ignoruję. Biorę głęboki oddech i udaję się na przystanek autobusowy.

Chaos. Próba prozatorska #5.

"Are you okey? Are you okay, James? Are you? A r e  y o u?"

W mojej głowie natarczywie krąży w kółko to jedno pytanie. Czuję jak głowa zaczyna mi pulsować, i z minuty na minutę ból zaczyna rozprzestrzeniać się coraz bardziej. Leżę swobodnie na łóżku, oddycham ciężko i czuję przyśpieszony puls serca. Przez uchylone okno wpada letni wiatr, delikatnie poruszając firanką. Zegar na przeciwległej ścianie wskazuje godzinę dziewiętnastą, jednak w pokoju w którym się znajduje jest ciemno. Wszystko to z powodu zasłoniętych rolet, które uniemożliwiają dostanie się promieni słonecznych do środka.

Co jakiś czas pękam.
Po prostu.
Coś we mnie zaczyna się rozpaczliwie drzeć mimo, że usta milczą.
Tak jakby ktoś dźgał mnie nożem prosto w serce, a na mojej twarzy nie poruszył się ani jeden mięsień.
Tak mniej więcej czuję w tych momentach...
Przychodzą nagle.
Przez cały czas potrafię utrzymać w sobie pozytywną myśl i nadzieję, a potem to nagle znika i wtem pojawia się to dziwaczne uczucie...

Czasami, właśnie w tych momentach wątpię w sens tego wszystko, a ułamek sekundy po pojawieniu się tej myśli w moim umyśle krople łez spływają po moich policzkach coraz gęściej, gdyż to jest właśnie to czego pragnę najbardziej na świecie... i nawet najmniejszy ślad myśli, że mógłbym to stracić tak potwornie boli. To okropne.
To dla mnie zbyt wiele.
Ja chyba naprawdę zaczynam się gubić... w tym wszystkim, i w ogóle, eh.
Bywają chwile takie jak teraz, że zaciska mnie od środka jakaś gorycz i apatia.
I najgorsze, że nie potrafię nad tym do końca zapanować, bo to po prostu mi się zdarza.
Jakby mój organizm chciał wylać na zewnątrz przez łzy mój wewnętrzny smutek gromadzony przez minione  kilkanaście czy kilkadziesiąt już tygodni.
I w tych momentach jakbym tracił wszystkie siły na walkę, ogarnia mnie jakaś taka specyficzna obojętność, mam ochotę zamilknąć i oddalić się na trochę. 
Może z lekka zdystansować się. 
By tak nie bolało...
Czasami po prostu rozrywa mnie od środka od smutku i tęsknoty.
Niejednokrotnie mam wrażenie, że chodzę z otwartą raną, kapie z lekka z niej krew, a ja muszę udawać, że wszystko jest w porządku.

"Te momenty, gdy siedzimy osobno, pół podłogi, jedno krzesło, ściana. Odległości to śmieszna sprawa. Czasami pół słowa to za dużo. Część imienia. O jedną ósmą ramienia za daleko, za blisko. Połowa języka. Połowa stopy. Blisko, daleko, bliżej, dalej, za blisko, za daleko, za późno, za wcześnie. Odległość opisywana czasem. Mam do ciebie dwie minuty stopami. Mam do ciebie osiem uderzeń serduchem o żebra. Mam pół języka, druga połowa się gdzieś w tobie już zgubiła. Poszukam palcami, zacznę od pleców, od brzucha, zacznę od piersi. Znajdę. Może ugryź, ból mnie poprowadzi, ból mnie uśmiechnie, ból zacznie się wspinać po nerwach, jeden impuls za impulsem, korale, nitka, uśmiech, ból." *
  
Nie chcę jutro nigdzie jechać, iść. Nigdzie. Zaraz się rozpłaczę, z bezsilności. Wszystko zaczyna (ekhm, już dawno zaczęło) mnie przerastać. Eh.

Trochę mam wszystkiego dość.
Co ja sobie myślałem te kilka lat temu?
Że życie dzień w dzień pod przykrywką nie okaże to się ciężkie?
Że brak możliwości, żeby swobodnie wyjść, z kimś kto jest dla Ciebie tą idealnie pasującą połówka będzie przyjemne?
Że okazywanie sobie czułości w ukryciu albo z wielką powściągliwością nie będzie sprawiało problemu?
Ile można trwać w tajemnicy z miłością do cholery?
Czuję się przez to wszystko jak w takiej szklanej klatce... mogę to ujrzeć, ale nie mogę mieć.

Przemyka mi myśl, że może posłuchanie muzyki coś by pomogło, ale nie chce mi się podnosić z łóżka i sięgać po telefon oraz słuchawki znajdujące się na komodzie. Leżę tak w bezruchu, powoli wdychając powietrze i wydychając je.
Uh, byle to wszystko przetrwać. Kiedyś w końcu będzie tak jak powinno być. Dam radę. Muszę. Z głębin mojej świadomości zaczynają płynąć optymistyczne myśli. Przebijają się przez kłęby toksycznych i destrukcyjnych myśli, zdobi je czerń, która jest bardziej mroczna niż w najciemniejszą noc.
Hm, cóż, łatwiej byłoby mi, gdyby ktoś mi dobitnie udowodnił, że jeszcze będzie dobrze. Zdecydowanie.

  ''Pomimo kłopotów w ciemności
  Zatrzymam całe światło dla Ciebie.
  Dajemy sobie tą świecącą gwiazdę.
  Sami, zupełnie sami."
______________________________________________________
Ochocki, Vithren "Włóżkowstąpienie"

Zwierciadło. Próba prozatorska #4.

Wiele razy zastanawiam się co tak naprawdę wiem. O otaczającym świecie, ludziach, o mnie. Gdzie tak naprawdę jestem pomiędzy tym wszystkim? Współczesny świat zakreślają dwie granice - bezgranicznego szczęścia i radości oraz smutku i bólu istnienia. Gdzieś pomiędzy tym jest część przejściowa, ludzi żyjących raz w towarzystwie śmiechu, raz w towarzystwie łez. Gdzieś pomiędzy tym wszystkim jestem ja. Ale kim tak naprawdę jestem? Chyba sama do końca nie wiem. Doprawdy ciężko jest mi dokonać samooceny w otaczającej mnie rzeczywistości. Raz płaczę, raz się śmieje, to oczywiste. Depresja? Nie, nie mam depresji. Jakichkolwiek zaburzeń psychicznych brak, tak sądzę. Miłość? Jedynie jako obiekt obserwacji i snucia wniosków. Codziennie innych. Czasami nie wiem już czego chcę. Zatrzymuję wtedy czas w moim wyimaginowanym świecie i rozmyślam. Szukam w tym wszystkim sensu. Sens, cóż za drogocenna wartość. Nie, nie, nie. Nie będę rozmyślać nad sensem sensu. W końcu to bezsensu. Haha, śmieję się sama z siebie. Wchodząc na mojego tumblra szybko zauważycie swego rodzaju poukładany chaos. Tak, to cholernie odzwierciedla moją osobę. Z zewnątrz całkiem poukładana dziewczyna, ale wewnątrz bałagan w umyśle. Tak, to właśnie ja. Jak wygląda moje życie? Żyję jak normalna nastolatka, w domu z rodzinką, z którą dogadywanie idzie mi całkiem nieźle. Przyjaciele? Posiadam. Co prawda tych do których mam największe zaufanie znam od nie tak dawna, ale mniejsza o to. Tak zwana druga rodzina, Twitter? Tak, to ten cudowny portal społecznościowy, przez który na moim świadectwie zamiast rzędu piątek i szóstek, górować będzie stopień dostateczny, no i dobry. Ale nie żałuję czasu, którego tam spędzam. Poznaję wielu wspaniałych ludzi itd. A znajomi? Szeroka gama charakterów i osobowości. Nieświadomie dokonuję ich analizy psychologicznej. Niektórych znam lepiej, niektórych gorzej. Jedno wiem na pewno, pozory potrafią cholernie mylić. Codziennie się o tym przekonuję. Im lepiej kogoś poznajesz tym pozorne wrażenie o niej ulega zmianie, często sporej zmianie. 
     Sięgam ręką do półki mieszczącej się obok mojego biurka, zagryzam dolna wargę i otwieram na przypadkowej stronie mój pamiętnik z tamtego roku szkolnego. Moje oczy dostrzegają datę 14 lipca 2011 roku. Automatycznie wykrzywiam moje kąciki ust w nieśmiały uśmiech. Wakacje przed pierwszą klasą liceum. Poszerzam uśmiech. Przed pierwszą, niesamowicie odbiegającą od normy i nieco dziwaczną bym powiedziała. Zamykam zeszyt. Po chwili znów go otwieram. Pierwsza strona. Data 1 wrzesień 2010 rok. Czuję nagle to dziwne uczucie w sercu. To ukłucie, które sprawia, że czuję się źle, bo nie potrafię cofnąć czasu. Czytam fragment wpisu i automatycznie robię facepalm w duchu śmiejąc się z treści wpisu. Przewijam kartki dalej, docieram z powrotem do wpisów z końcówki wakacji, przeglądam zdawkowo. Co dziwniejsze, kiedy czytam wpis pochodzący z ostatniego dnia wakacji w mojej głowie nachalnie przewija się myśl "Boże, to było zanim go poznałam i w ogóle. Kiedy pisałam ten wpis jeszcze nie wiedziałam, że poznam go za niecałe 24 godziny. Gdybym wiedziała kiedy pisałam ten wpis o tym wszystkim co będzie miało miejsce w pierwszej klasie." Dziwne, ale prawdziwe. "Niech prawda nigdy nie odnajdzie maski, by mogła stać się kłamstwem." Kończę wpis takim cytatem, który zresztą jest chyba mojego autorstwa, bo na dole strony widnieje podpis "<me>". Czemu tak napisałam? Nie mam pojęcia. W mojej głowie pojawia się gorączkowo myśl, która wręcz krzyczy: "To przepowiednia!" I faktycznie, szukam w niej śladów dnia dzisiejszego, ale nie potrafię ich znaleźć. Przewijam w końcu na wpis z 1 września 2011, czytam go, po czym przewracam kartkę na drugą stronę i moje oczy dostrzegają datę 2 września 2011. Zamykam oczy, szeroko się uśmiecham i pozwalam powrócić wspomnieniom z pierwszego tygodnia w liceum. Wracam do rzeczywistości i zaczynam czytać wpis. Po chwili znów zamykam oczy, automatycznie zagryzając wargę. Otwieram oczy i wracam do czytania. Kiedy w wpisie pojawia się jego imię znów na moment zamykam oczy. "Jest chyba jedynym normalnym chłopakiem w tej klasie.", czytam. Na końcu wpisu znów zostawiam cytat, który tak bardzo chwyta mnie za serce. Nie chcę płakać, i nie będę. "W dążeniu do swych celów nie zapominaj co jest najważniejsze, kim byłeś i kim jesteś w głębi duszy...", podpisane słowami: Z cyklu mądra ja. Wykrzywiam lewy kącik w półuśmiechu. "Gadaliśmy w czwórkę." Kolejny cytat przypominający mi o już nieistniejących rzeczach. Relacja ja - On - Magda - Paula. Zapowiadała się z nas taka zgrana paczka, no ale... Wyszło jak wyszło, szkoda. Bywa, takie życie. Dochodzę do końca wpisu. W tym samym czasie wspomnienia w mojej głowie znów są żywe. Ogarnia mnie jakieś takie przygnębienie. Nie chciałam, żeby tak to się potoczyło. Naprawdę nie chciałam. Nagle ożywa we mnie myśl "Co by było gdybym teraz wysłała mu ten fragment marnej prozy?" Na razie boję się jakiegokolwiek ryzyka. Nie potrafiłabym mu powiedzieć wprost co czuję, a raczej co zaczęłam czuć do niego nie aż tak dawno. To dziwne, to bardzo dziwne. Nie rozumiem sama siebie, naprawdę nie rozumiem. Podobno zauroczenie trwa 4 miesiące, później można już mówić o prawdziwej miłości. Jak to jest ze mną? Nie mam pojęcia. A jak to jest z Nim? Tak bardzo chciałabym wiedzieć, ale tym bardziej nie mam pojęcia...

They will fall like roses - wybrany fragement. Retrospekcja. Próba prozatorska #3.

         Świat jest piękny, życie jest piękne.
        Głośno parsknęłam śmiechem. Przetarłam oczy, pośpiesznie związałam włosy w kitkę, po czym poszłam do sąsiedniego pokoju po Georga i Mary. Kilkulatki siedziały na środku pokoju w całym tym bałaganie, brudzie, kumulacji złości, słuchając setnej już kłótni naszych rodziców. Dorośli obrzucali się najróżniejszymi obelgami, zupełnie nie zważając na to, że kolejno ich czteroletnie, siedmioletnie i czternastoletnie dziecko słucha ich niecenzuralnej i totalnie poniżej poziomu wymiany zdań, o ile to w ogóle wymianą zdań można było nazwać.
        - Chodźcie – zwróciłam się łagodnym tonem do rodzeństwa wyciągając w kierunku malców ręce. Maluchy podniosły się, Mary silnie chwyciła mnie za prawą dłoń, a w swoją drugą rączkę wzięła ulubioną lalkę z którą nigdy się nie rozstawała i mocno przytuliła ją do ciała. George spojrzał na mnie swoimi słodkimi oczkami i wskazał ręką na rodziców, którzy zdawali się nawet nas nie zauważać. Zebrały mi się łzy do oczu. Potrzymałam je. Nie chciałam rozpłakać się przy nich, bo wiedziałam, że wtedy i one zaczęłyby płakać. Wiedziały, że coś jest nie tak, ale niewiele z tego wszystkiego rozumiały. Ba, nawet ja już nie ogarniam całej tej chorej sytuacji, która miała miejsce w naszym domu od kilkunastu miesięcy.
        Z zewnątrz porządna rodzina, przykładni rodzice i wzorowe dzieci, doskonale się ze sobą dogadujący, a przede wszystkim zawsze mogący na sobie polegać. Cóż, pozory często mylą. Nasza rodzina zdecydowanie odbiegała od standardu. I to całkowicie w tą negatywną stronę. Tata wkręcił się w jakiś brudny interes, musieliśmy sprzedać dom i zamieszkać w mieszkaniu, dodajmy, że ledwo było ich stać na czynsz, do tego doszły jego zdrady. Mama to samo. Co prawda nie do tego stopnia, ale świętą też nie była. Na jej liście spraw najważniejszych my znajdowaliśmy się na szarym końcu. My, jej własne dzieci.
        Potrafiła jechać na drugi koniec kraju zapominając o tym, że w ogóle posiada jakiekolwiek potomstwo, najczęściej wykorzystując wtedy babcię, która miała w takich sytuacjach zostawić wszystko i szybko przybiec zaopiekować się nami, kiedy to ona będzie sobie hulać, podobno w służbowych sprawach. Potrząsnęłam głową nie chcąc o tym więcej myśleć. Malec chwycił mnie za dłoń i skierowałam się w kierunku drzwi.
        - Co robisz? - ojciec zapytał mnie oschle, kiedy przekroczyłam próg pokoju.
        - Nie widzisz? Wychodzę – odpyskowałam.
        - Dokąd? – kontynuował wywiad. Nagle zdał sobie sprawę z istnienia jego dzieci?  Żałosne.
        - Tam gdzie Was nie ma – powiedziałam podniesionym tonem ze łzami w oczach. – Chodźmy – mruknęłam do rodzeństwa.
        Kiedy wyszliśmy przed budynek zatrzymałam się na moment, aby wziąć głęboki oddech. Spojrzałam się na Georga i Mary. Ich wzrok mówił o tym, że zupełnie nie wiedzieli co się dzieję w naszym domu, a tym bardziej dlaczego. Nikt im niczego nie wytłumaczył, rodzice tak często traktowali nas jakbyśmy w ogóle nie istnieli.
        Skierowałam się w miejsce, które zawsze odwiedzałam w takich momentach. Na początku jeszcze zabierałam je do babci, ale teraz zaprzestałam. Babcia miała swoje lata i nie mogłam pozwolić na to, żeby wszystkim się przejmowała. I tak robiła co w jej mocy, by nam pomóc. Nie chciałam jeszcze jej stracić, i tak nie mieliśmy już nikogo więcej na kogo moglibyśmy liczyć. Po raz kolejny już dzisiejszego dnia powstrzymałam łzy i otworzyłam drzwi kościoła. Georga i Mary puściłam pierwszych, po czym zamknęłam drzwi i udałam się za nimi. Kościół był pusty. Spojrzałam na zegarek, dochodziła szesnasta. Usiedliśmy mniej więcej w środkowych ławkach. Zakryłam twarz w dłoniach, tym razem już nie powstrzymując łez. Pozwoliłam by poczucie bezsensu, które we mnie siedziało choć w małej części wyparowało na zewnątrz. Ktoś by powiedział, co taka czternastolatka, nie wiedząca jeszcze nic o życiu może tak przeżywać? Starałam się tego nie pokazywać, ale to naprawdę mnie pogrążało. Świadomość, że, gdy wracasz do domu jedyne co możesz w nim znaleźć to uczucie nienawiści, złość, smutek. Zero wsparcia. Zero miłości. Zero radości. Zero uśmiechów. Nic. Zupełna pustka.
        Nieraz modliłam się do Boga pytając się jaki sens ma moje życie, jaki sens ma takie życie? Chciałam uzyskać odpowiedź, tak bardzo.
        Zdążyłam się już przyzwyczaić do takiego stanu rzeczy, ale nigdy tego nie zaakceptuje. To nie jest normalne, to nigdy nie było normalne. Chciałabym jakiejś zmiany, jakiejkolwiek. Choćby trochę na lepsze. Choć trochę.
        Nie chcąc, by maluchy słuchały tych kłótni rodziców zabierałam je do kościoła.  Szwendanie po ulicy z takimi małymi dziećmi nie wydawało mi się zbyt dobrym pomysłem, a tu przynajmniej nikomu nie przeszkadzaliśmy. Siedzieliśmy tu zawsze godzinę, dwie z oddalonej od ołtarza ławki słuchając mszy. Potem na chwilę szłam się przejść z nimi po dzielnicy i wracaliśmy do domu. Zazwyczaj przez te kilka godzin rodzice zdążyli się już uspokoić, a raczej opuścić mieszkanie.
         Wchodząc do domu można było potknąć się o szklane butelki po wódce albo innych tego typu pochodnych z dodatkiem etanolu, które zostawiał tata. Mamy najczęściej już wtedy nie było, domyślałam się, że jechała nocować do którejś ze swoich koleżanek, albo jeszcze gdzieś indziej. Ojciec za to szedł do swoich kumpli od chlania, ewentualnie sprowadzał ich do naszego mieszkania. A my jak zwykle byliśmy zdani sami na siebie. Krótko mówiąc norma.
*
        Otworzyłam oczy i tym samym powróciłam do teraźniejszości. Spojrzałam jeszcze raz na zdjęcie, które trzymałam w ręku i łzy stanęły mi w oczach. Na fotografii była uśmiechnięta babcia trzymająca Georga na rękach oraz ja z Mary wtulające się w nią.
        - „Lato 2006” – przeczytałam napis w prawym, dolnym roku zdjęcia. – Brakuje mi Cię, Babciu – szepnęłam pod nosem.
        Nigdy nie mogłam wieść normalnego, spokojnego życia. Najpierw w dzieciństwie rodzice nieustannie się kłócili, bili, nie obchodząc się naszym losem ani trochę, potem trzy lata później, gdy wreszcie wnieśli do sądu wniosek o rozwód. Wydawałoby się, że w końcu będzie lepiej. Cóż, nie do końca.
        Sąd zadecydował, że naszym wychowaniem zajmie się mama, tata mógł nas odwiedzać parę razy w miesiącu, ale i tak tego nie robił.
        Na początek zmieniliśmy miejsce zamieszkania i z dotychczasowego Woodmere przeprowadziliśmy się do Nowego Orleanu. Co prawda tych miast nie dzieliła wielka odległość, ale mama nalegała na zmianę zamieszkania, więc nie robiliśmy ku temu przeszkód.
        Nowy Orlean. Tu nabrałam nieco sił. Nieco, bo moje życie było uboższe tylko o kłótnie i bijatyki rodziców. Nadal byliśmy jakby zbędnym balastem dla naszej rodzicielki, ale bez konieczności uciekania z domu było lepiej. Mama za wszelką cenę chciała się od nas odciąć. Poświęcała nam minimum z minimum  czasu, traktowała nas jak obcych, a nie jak własne, rodzone dzieci. To było straszne.  Na szczęście zawsze mogłam liczyć na babcię. To była jedyna rzecz, która wywoływała uśmiech na mojej twarzy, choć przez moment. W każdej sprawie mogłam na nią liczyć, pocieszała mnie, dawała rady i inne takie.
         Szkoła także nie była nigdy dla mnie czymś przyjemnym. Ludzi, których spotykałam w niej nie mogłam nazwać przyjaciółmi, zero życzliwości. Nie raz stawałam się ofiarą plotek i kłamstw. Zastanawiałam się nie raz co takiego niewybaczalnego zrobiłam, że teraz spotykają mnie takie rzeczy? Kiedy nastąpi wreszcie jakaś przełomowa zmiana?
        To było rok temu, nieśmiało stawałam kroki w nie takim już nowym miejscu zamieszkania. Mój stan się polepszał, powoli, ale polepszał. Mama nadal nas ignorowała, ale babcia i nareszcie porządni znajomi z nowej szkoły sprawiali, że z dnia na dzień wydawało się być lepiej, jednak kiedy babcia zmarła cały mój świat legł w gruzach. Nie miałam już nikogo z rodziny w kim mogłabym szukać oparcia. Nikogo. Po raz kolejny zostałam sama z Georgem i Mary. Po raz kolejny dotknęło mnie do kości uczucie samotności. Tym razem miałam przy sobie znajomych, ale to i tak nie pomagało.
        Popadałam w depresję. Znowu.
        Chodziłam przybita, codziennie rozsyłałam spotykanym ludziom sztuczne uśmiechy. Nie chciałam się z nimi dzielić własnym smutkiem.
        - Lydia Rita Williams, słyszysz mnie? – pokręciłam głową wracając do rzeczywistości. Zauważyłam machającą mi ręką przed twarzą Irmę.
        -  Tak, tak słyszę - wybełkotałam wkładając zdjęcie w swoje miejsce, po czym odłożyłam album na półkę nad biurkiem.
        - Wszystko OK? - przyjaciółka zapytała troskliwym tonem widząc, że znów się zamyśliłam.
        - Jak najbardziej. Chodźmy do szkoły, bo się spóźnimy - nieco popędziłam Irmę widząc, że zegar wskazuje już 7.40.
        Dzisiejszego dnia kończyłam 19 lat. Urodziny pobudzały tylko moje wspomnienia. Jak na złość, bardziej te negatywne, tych zresztą było znacznie więcej. Automatycznie do mojego umysłu napływały przeważnie same ponure myśli, było to niezależne ode mnie. Sprawiało to, że irytowało mnie to jeszcze bardziej.
        - Znów zamyślona- skwitowała mnie Irma, kiedy czekałyśmy na pierwszą godzinę lekcyjną. Odpowiedziałam jej półuśmiechem.
        - Sto lat, jubilatko! - powitały mnie okrzyki dziewczyn. Ponowiłam uśmiech. Dziewczyny zdążyły wręczyć mi prezent i zadzwonił dzwonek oznajmujący początek lekcji. Nagle usłyszałam dzwonek mojego telefonu. Na wyświetlaczu widniało "Mama". Odebrałam.
        - Cześć Lydia, dzwonię do Ciebie, żeby Ci przekazać, że wyskoczyło mi ważne spotkanie biznesowe i musze jechać do Nowego Jorku. Wracam za tydzień, pa - rozłączyła się zanim zdążyłam wydać z siebie jakikolwiek dźwięk. Poczułam jak łzy napływają mi do oczu. Opadłam powoli na ścianie.
        No tak, zapomniała o moich urodzinach. Co ja się dziwię? Mogłam to przewidzieć, przecież to norma. A jednak łudziłam się, że tym razem będzie inaczej. I znów się zawiodłam. Straciłam już rachubę, który to raz z kolei...
         Musze przestać wierzyć w ludzi.
        - Coś nie tak? - zapytała Jenna widząc, że mój uśmiech nagle ulotnił się gdzieś do atmosfery.
        - Nic specjalnego. Tylko mama znów zapomniała o moich urodzinach, norma - wykrzywiłam kąciki ust w ironicznym uśmiechu.
        - Oh..., - zaczęła Nathalie, - nie przejmuj się nią.
        - Właśnie. Same należycie opijemy Twoją dziewiętnastkę. Twoja mama nam do tego absolutnie nie potrzebna. No, uśmiech proszę! - Margaret podjęła próbę pocieszenia mnie.

Słońce. Próba prozatorska #2.

            Jestem równolegle w dwóch czasoprzestrzeniach
            Czuję radość i smutek, czuję ból i euforię *

            Oko rejestruje światło bijące od wschodzącego Słońca, czujesz to ciepło na swoim ciele, wyciągasz dłoń, by być jeszcze bliżej źródła tego niezwykle przyjemnego ciepła. Sprawia Ci to jakąś cząstkową uciechę.  Promienie Słońca delikatnie padają także na Twoją twarz, powoli osuszając łzy pozostałe na policzkach. Bierzesz głęboki oddech. Dosłownie zachłystujesz się powietrzem. Czujesz, że żyjesz. Ż y j e s z. Masz świadomość, że zostałeś obdarowany największym darem jakim można było Cię kiedykolwiek obdarować. Tym darem jest życie. Tak właśnie, życie. A Ty, zostałeś obarczony odpowiedzialnością, by przeżyć je godnie, przysłużyć się ludzkości, ale i popełniać błędy i grzeszyć, bo człowiek to nie jest istota idealna, nigdy nią nie był. Ale przynajmniej się staraj. I trwaj w nadziei. Nigdy się nie poddawaj. Nie po to żyjesz, nie po to się rodzisz. Musisz zdobyć ten świat, rozumiesz? Nie ważne jak bardzo będzie boleć, nie ważne jak duże cierpienie będziesz musiał pokonać. Ze łzami w oczach, ale z podniesioną głową. I z uśmiechem na twarzy. Na zawsze. Rozumiesz? Masz w sobie ogromną moc, nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy! Upadasz, to jasne, każdy nie raz miewa chwile słabości, ale nie możesz zaprzestać walki, nie możesz. Nawet nie zdajesz sobie sprawy jak wiele potrafisz dokonać, tylko uwierz. Uwierz w siebie, w swoje możliwości, po prostu uwierz. Niech Twoja wewnętrzna siła wraz z wiarą i nadzieją będą Twoim niezniszczalnym zaprzęgiem do walki o kolejny szczęśliwy dzień. Nie stać Cię na marnotrawienie choćby jednego dnia. Walcz, wierzę w Ciebie.
  Po prostu uwierz.
 Jeśli wierzysz, osiągniesz wszystko.
_____________________________________________________
* fragment piosenki "Nie zamykaj dzisiaj drzwi" autorstwa Miuosh x Onar

Łzy.

Pamiętam te łzy,
we wspomnieniach byłeś Ty. 
Stałeś obok, 
nie widziałeś mnie, 
nie chciałam tego zresztą. 
Odwagi zabrakło by postąpić inaczej, 
jest mi źle... 
Ale uśmiecham się, bo musi być dobrze, 
czyż nie? 
W końcu Słońce przebije się przez chmur cień, 
a Ty dostrzeżesz, że teraz inaczej myślę, zmieniłam się, 
Ty też? 
Proszę Cię, bądź tego zdania co ja, 
nie opuszczaj, nie opuszczaj mnie...

Ból. Próba prozatorska #1.

Przewidywalność. Raz, dwa, trzy. Naiwność. Cztery, pięć, sześć. Kłamstwa, chmara kłamstw. Siedem, osiem, dziewięć… Nieskończoność. Straciłam już rachubę. Łzy, pełno łez. Nic nie widzę, moje oczy rejestrują jedynie jakiś niewyraźny obraz. Zamykam oczy. Krople. Miliardy kropel uderzających o szybę. Deszcz. Gdyby tak mógł zmyć ze mnie wszystkie niewygodne emocje. Kolejne rozczarowanie. Nie może, i nie będzie mógł. Ból. Czuję, nie ja nie czuję. Już nie czuję. Kurs pozbawienia emocji. Gdyby taki był, kupiłabym go bez jakichkolwiek zastanowień. I za każdą sumę. Zaciągam się świeżym powietrzem wpadającym przez otwarte okno. Deszczowe powietrze. Kropla deszczu. Być jak taka kropla deszczu. Nie obdarzona przez naturę emocjami, sercem. Szczęściara. Psychiczna. Wiem, jestem psychiczna. Oraz nadwrażliwa. I pomyśleć, że nigdy nie przepadałam za światopoglądem Kordiana czy Wertera. A teraz mnie samą dopadł jakże zacny Weltschmerz. Mickiewicz azali Geothe zapewne byliby ze mnie dumni. Żyję. Żyję. Bynajmniej na razie. Samobójstwo. Nie, nie upodobniłam się, aż do tego stopnia do romantycznego kochanka. Słońce. Chmury. Słońce leniwie przebijające się przez chmury. Jaka szkoda, że nie mogłam tego nigdy doświadczyć w swoim życiu. Rozpogodzeń brak. Absolutnie brak. Pustka. Czuję ją każdą komórką swojego ciała. Jak również cholerną niesprawiedliwość losu. Cholerną. Błagania. Tysiące godzin błagań. Na nic. I tak zawsze jest tak samo. Szansa. Nowa szansa. Nie ma czegoś takiego, nie dla mnie. Zawód. Ciągle, i ciągle. Nieprzerwanie. Chowam twarz pod poduszkę chcąc uciec od otaczającego mnie świata. Zamykam powieki i mocno je zaciskam. Liczę w myślach do pięciu, po chwili nieśmiało otwieram oczy. Nadal tu jestem. Czemu po prostu nie mogę stąd zniknąć?! Tak byłoby łatwiej. Dużo łatwiej. Wtedy wszystko byłoby łatwiejsze. Ofiara losu, przemyka mi przez myśl. Wiem. Ale jestem nią? Czy tylko nieświadomie udaję? Nie umiem tego stwierdzić, bo moja poczytalność dawno już się utleniła, a mózg rejestruje tylko drobne fragmenty. Ból głowy. Niewyobrażalny ból głowy. Czuję, jakby zaraz miało mi ją rozerwać. Leki, leki, i tak nie pomagają. Jestem chora duszą, nie ciałem. Potrzebuję anioła, a nie lekarza… Dylan. Kochanie. Moje kochanie kopiące mi grób. Grób? To tylko zwykłe zerwanie. W mojej głowie odzywa się jakiś głos. Dla innych to tylko zerwanie, albo inaczej ubierając to w słowa – zwyczajna zdrada. Dla mnie kolejne już w moim życiu rozczarowanie. Tonę pod morzem rozczarowań i goryczy. Wykorzystał mnie. Wykorzystał. Drę się w myślach. Wcześniej z nikim się tak nie czułam, myślałam, że wreszcie znalazłam kogoś na kim będę mogła polegać, dzielić się uczuciem. Pierwszy i ostatni raz się zakochałam. A on mnie wykorzystał. Dlatego to takie trudne. Dlatego tak ciężko jest mi się podnieść i odważyć spojrzeć życiu prostu w twarz. Dlatego… Uroczy. Nadal w to nie wierzę. Moja świadomość nie przyjmuje do wiadomości jeszcze wielu faktów. Jestem beznadziejna. Powtarzam w myślach, nie mając siły nawet na to by podnieść się z łóżka. W mojej głowie nieustannie plącze się pytanie: „To cierpienie zawinione czy też nie?” Dzwoni telefon. Udaję, że nie słyszę. Cisza. Znów wsłuchuję się w odgłos deszczu. Nagle cichy dźwięk uderzających o szybę kropel ustaje. Kolejny zawód, wschodzące Słońce zastępuje deszcz. Wcale mnie to nie cieszy. Nic już mnie nie cieszy. Jestem wrakiem człowieka, a wraki nadają się tylko na złom. Nie chcę żyć. Nie w ten sposób. Szukałam wybawienia, tyle razy, i w tylu rzeczach. Bezskutecznie. Widocznie ten świat nie jest dla mnie, krytykuje moja podświadomość. Nie mam siły. Chcę krzyknąć „STOP”, ale nie mam siły nawet szeptać. Sen. Przebudzenie. Uczucie lekkości, choćby przez ułamek sekundy. Chwilowe zbawienie. Zapomnienie o problemach? Nie sądzę. Koszmary senne zaprzyjaźniły się ze mną bardzo mocno. Krzyk. Budzę się z krzykiem. Za każdym razem.

- Wszystko w porządku? – słyszę głos mojej rodzicielki stojącej w progu mojego pokoju. Powoli podnoszę głowę, by zaszczycić ją moim spojrzeniem.

- Żyję, więc chyba jest nieźle – odpowiadam jej nie do końca poważnie. Kładę głowę z powrotem na poduszkę. Miękkość. Odpoczynek. Świeżość. Nowa pościel. Obecnie najlepsze co może mnie spotkać. W tej chwili moje łóżko to mój dom. Od kilku dni nie przekraczam jego granic.  – Spróbuję dalej zasnąć. – informuję ją tonem przesiąkniętym odrobiną obojętności.

- Zostać przy tobie? – pyta troskliwie, jej oczy są zaszklone.

- Mamo, nie płacz, bo ja będę płakać – mówię wysilając się na jakąś marną pochodną uśmiechu.

Uśmiecha się słabo. Spoglądam na zegar na przeciwległej ścianie. Piąta nad ranem. Przemyka mi w głowie pytanie, czy warto jeszcze zasypiać.

- Wrócę się położyć, jak coś to wołaj. Dobrze? – jej wyraz twarzy jest niespokojny. Przejmuje się. Niewyobrażalnie się o mnie martwi, jej oczy niemal krzyczą z desperacji. Każdego wieczoru kładzie się spać bojąc się, że rano spotka mnie w łóżku nie żywą. Obawia się, że rozważam samobójstwo. Nie, wcale nie rozważam. Chyba wolę już żyć umierając, niż umrzeć nigdy nie żyjąc. Chyba. Wtóruję pochodną uśmiechu licząc, że to coś zmieni w wyglądzie mamy. Rodzicielka wykrzywia kąciki ust w uśmiechu nieco większym niż przed chwilą. Cel osiągnięty. Przynajmniej częściowo.

Jednak nie udaje mi się zasnąć. Sięgam po mojego iPoda i zatapiam się w dźwiękach muzyki. Po kilku piosenkach zasypiam. Nareszcie.

Budzę się czując, że ktoś dotyka moich włosów. Basia. Przecieram oczy. Na brzegu łóżka siedzi moja przyjaciółka z ponurą miną. Zauważając, że się przebudziłam nerwowo zabiera dłoń.

- Jak się czujesz? – wita mnie patrząc na mnie przerażonym wzrokiem.

- Stabilnie? – odpowiadam pytaniem.

- To dobrze? – pyta nie będąc pewna znaczenia mojej odpowiedzi.

- Chyba – wysilam się na półuśmiech.

- Paula, ja…

- Ci… - przerywam jej widząc, że zapewne zmierza do tłumaczeń. – Nie chcę nic słyszeć, OK? – Uśmiecham się słabo. – Podasz mi z szafy ten beżowy top i dżinsowe szorty? – wybałusza oczy.

- No nie patrz tak na mnie. Ile dni można chodzić, a w sumie leżeć w jednych ciuchach? – Chyba zwariowałam. Czy ja naprawdę chcę się nareszcie podnieść z tego łóżka?

- Okeej – mówi nie wiedząc o co mi tak naprawdę chodzi.

Jej zdziwienie jest jeszcze większe widząc, że ściągam z nóg kołdrę.

- Co? – pytam nieśmiało się śmiejąc.

- Nie, nic – uśmiecha się. – Nie żartujesz?

- Z czym? – pytam zdezorientowana.

- Serio wychodzisz wreszcie z tego łóżka? – pyta z niedowierzaniem.

- Serio, głupku – nieco się z niej śmieję. – Potrzebowałam trochę czasu, by to wszystko przemyśleć, a teraz czas wstać i zacząć walczyć, a przynajmniej próbować. – tłumaczę się.

- Myślałam, że nie masz już na to sił.

- Bo nie mam. Podejmuję próbę oszukania siebie samej.

- Ale będziesz mieć – mówiąc to przytula mnie.

- Oby – kwituję.

- Jeśli już podjęłaś próbę to może pójdziesz ze mną na miasto? – pyta po chwili.

- Skoro już zmartwychwstałam, to czemu nie? – odpowiadam wstając z łóżka.